Łódź na talerzu czyli niesamowity spacer kulinarny (cz.1)
Z okazji świetnej inicjatywy, jaka jest bez wątpienia, noc muzeów odbył się w Łodzi spacer kulinarny. Po okolicznych barach, kawiarniach oraz restauracjach, istniejących i mających swoje miejsce już tylko w pamięci oprowadzał nas przewodnik Muzeum Rozproszonego (http://www.muzeumrozproszone.pl/).
Wszystkich tych, którzy chętnie się dowiedzą co i jak się w Łodzi jadało (głownie w XIX wieku) zapraszam do czytania :)
Wycieczka rozpoczęła się od Placu Wolności. Jest to duży obszar, z posągiem na środku, otoczony dość ruchliwą drogą z liniami tramwajowymi i trasami autobusów. Aż trudno uwierzyć, ze miejsce to było kiedyś kwitnącym życiem targiem.
Następnie wręczono nam talerze, a my udaliśmy się ulicą Piotrkowską i skręciliśmy w niepozorną bramę. Tak dowiedzieliśmy się, ze dania w XIX wieku zależały przede wszystkim od narodowości, pory dnia oraz majętności. Co ciekawe śniadanie składały się standardowo z dań typowo obiadowych (np. golonka). Obiad miał obowiązkowo dwa dania. Jako pierwsze promowano zupę-m.in. wracającą do łask rakową lub warzywną. Na drugie mięso (konina się nie przyjęła) lub ryba i to w wymiarze dużo większym niż obecnie. Na deser zaś podawano leguminę (przepis ponieżej) pod którą podchodziło praktycznie wszystkie słodkości takie jak galaretki czy budynie.
W XIX wieku hitem literackim była książka "365 obiadów za 5 zł" znacznie ułatwiająca przygotowywanie posiłków. Gotowanie zaczęło stawać się prostsze, dostarczało szybkich i tanich rozwiązań. Stylu tego nie przejęła burżuazja, która ciągle jadała dużo i wystawnie.
Jednak niedługo. Już w PRL-u zbiednieli wszyscy. To dopiero od roku 1947 upowszechnił się karp, do tej pory popularne były ryby takie jak sum czy szczupak.
Socjalizm realny nie był łaskawy, braki sklepowe stanowiły dotkliwą codzienność. Te, które istniały charakteryzowały się daleko idącą specjalizacją. Pierwszym samoobsługowym sklepem była Magda, zaś o otwartym w latach 70. Centralu piszą gazety.
Interesującym punktem wycieczki był sklep Pana Sprzączkowskiego. Sprzedawano w nim towary kolonialne. Sam właściciel nieźle na tym wychodził. Wszystkie prezentowane wina wybierał osobiście, nawet te z najdalszych winnicach.
Swoją renomę zyskał niecodzienną promocją: przy zakupie powyżej 10 butelek dodawał 1 gratis (promocja nie obejmowała bardzo drogiego szampana). W sklepie można było dostać też słynne herbaty Piotra Orłowa czym sklep usilnie się reklamuje. Z kolei na tyłach budynku przygotowano miejsce do jedzenia dla klientów tego luksusowego sklepu.
W tym samym czasie Julian Maggi wymyśliła bulion w proszku. Produkt błyskawicznie stał się lubiany gdyż był szybką bazą na zupę (nie dodatkiem, ale bazą!). Na początku XX wieku zyskał znaną dziś formę kostki.
Następnie stanęliśmy przed Piotrkowską 56. W tej bramie mieściła się słynna na całą Łódź lodziarnia Granowski, do której w kolejce potrafiło ustawić się ponad 100 osób. Same zaś lody brane były do domu na wynos. Pani Granowska wyszła w 55 roku za Pana Dybalskiego, właściciela cukierni. PRL dla prywatnych przedsiębiorców był trudnym czasem. Pani zniechęcona naliczanymi przez władzę domiarami wyjechała za granicę, Pan działalność prowadził do lat 70.
Zaprowadzono nas do znanego miejsca w Łodzi- YMCY. Naprzeciwko znajdował się budynek jednej ze znakomitszych restauracji. Prowadził ją Pan Stępowski, a jego gościem na śniadanie był sam Sienkiewicz (1901 r). Restauracja zaliczała się do ekskluzywnych miejsc o czym świadczą już same ceny. 5-daniowy obiad kosztował nawet 75 kopiejek. Interesujący był też bogaty zestaw win, których cena zależała od kursu waluty (najdroższe kosztowało ok. 50 rubli). Pierwotnie restauracja stała na placu Mejera (czyli bliżej ul. Piotrkowskiej). Następca Inis, przeniósł ją na obecne miejsce, jednak z szacunku dla właścicieli nazwy nie zmieniał. Jadało się tam dobrze, ponoć poziomem dorównywała słynnemu Garnd Hotelowi.
Po roku 1945 restauracje zbiedniały, a sporo z nich upadło. Popularne stały się bary mleczne z jedzeniem niesmacznym, źle podanym, ale... tanim. Zdarzała się obsługa niemiła, a miejsca siedzące przysługiwało kobietą z dziećmi. Co złośliwsi nazywali gorsze placówki "bar mleczny Karaluch". Podawano tam makaron w mleku, ryż z cynamonem, słowem... bez mięsa.
Wszystkich tych, którzy chętnie się dowiedzą co i jak się w Łodzi jadało (głownie w XIX wieku) zapraszam do czytania :)
Wycieczka rozpoczęła się od Placu Wolności. Jest to duży obszar, z posągiem na środku, otoczony dość ruchliwą drogą z liniami tramwajowymi i trasami autobusów. Aż trudno uwierzyć, ze miejsce to było kiedyś kwitnącym życiem targiem.
Następnie wręczono nam talerze, a my udaliśmy się ulicą Piotrkowską i skręciliśmy w niepozorną bramę. Tak dowiedzieliśmy się, ze dania w XIX wieku zależały przede wszystkim od narodowości, pory dnia oraz majętności. Co ciekawe śniadanie składały się standardowo z dań typowo obiadowych (np. golonka). Obiad miał obowiązkowo dwa dania. Jako pierwsze promowano zupę-m.in. wracającą do łask rakową lub warzywną. Na drugie mięso (konina się nie przyjęła) lub ryba i to w wymiarze dużo większym niż obecnie. Na deser zaś podawano leguminę (przepis ponieżej) pod którą podchodziło praktycznie wszystkie słodkości takie jak galaretki czy budynie.
Legumina z poziomkami lub malinami
18 dkg mąki, 12 dkg masła, 6 dkg cukru, 1 żółtko. Na pianę: 6 białek, 18 dkg cukru, 1/4 ltr poziomek
Zagnieść kruche ciasto, upiec na blaszce. Ubić osobno nad parą z kociołka pianę z białek, dosypać cukru, aż narośnie puszysta lekka piana i dobrze się ogrzeje, wymieszać wówczas pianę z częścią suchych poziomek lub malin, część rozsypać po upieczonym cieście, nałożyć piankę równą powierzchnią, wygładzić, wstawić na kilka minut do piecyka, ażeby pianka się z wierzchu przypiekła.
Jednak niedługo. Już w PRL-u zbiednieli wszyscy. To dopiero od roku 1947 upowszechnił się karp, do tej pory popularne były ryby takie jak sum czy szczupak.
Socjalizm realny nie był łaskawy, braki sklepowe stanowiły dotkliwą codzienność. Te, które istniały charakteryzowały się daleko idącą specjalizacją. Pierwszym samoobsługowym sklepem była Magda, zaś o otwartym w latach 70. Centralu piszą gazety.
Interesującym punktem wycieczki był sklep Pana Sprzączkowskiego. Sprzedawano w nim towary kolonialne. Sam właściciel nieźle na tym wychodził. Wszystkie prezentowane wina wybierał osobiście, nawet te z najdalszych winnicach.
Swoją renomę zyskał niecodzienną promocją: przy zakupie powyżej 10 butelek dodawał 1 gratis (promocja nie obejmowała bardzo drogiego szampana). W sklepie można było dostać też słynne herbaty Piotra Orłowa czym sklep usilnie się reklamuje. Z kolei na tyłach budynku przygotowano miejsce do jedzenia dla klientów tego luksusowego sklepu.
W tym samym czasie Julian Maggi wymyśliła bulion w proszku. Produkt błyskawicznie stał się lubiany gdyż był szybką bazą na zupę (nie dodatkiem, ale bazą!). Na początku XX wieku zyskał znaną dziś formę kostki.
Następnie stanęliśmy przed Piotrkowską 56. W tej bramie mieściła się słynna na całą Łódź lodziarnia Granowski, do której w kolejce potrafiło ustawić się ponad 100 osób. Same zaś lody brane były do domu na wynos. Pani Granowska wyszła w 55 roku za Pana Dybalskiego, właściciela cukierni. PRL dla prywatnych przedsiębiorców był trudnym czasem. Pani zniechęcona naliczanymi przez władzę domiarami wyjechała za granicę, Pan działalność prowadził do lat 70.
Zaprowadzono nas do znanego miejsca w Łodzi- YMCY. Naprzeciwko znajdował się budynek jednej ze znakomitszych restauracji. Prowadził ją Pan Stępowski, a jego gościem na śniadanie był sam Sienkiewicz (1901 r). Restauracja zaliczała się do ekskluzywnych miejsc o czym świadczą już same ceny. 5-daniowy obiad kosztował nawet 75 kopiejek. Interesujący był też bogaty zestaw win, których cena zależała od kursu waluty (najdroższe kosztowało ok. 50 rubli). Pierwotnie restauracja stała na placu Mejera (czyli bliżej ul. Piotrkowskiej). Następca Inis, przeniósł ją na obecne miejsce, jednak z szacunku dla właścicieli nazwy nie zmieniał. Jadało się tam dobrze, ponoć poziomem dorównywała słynnemu Garnd Hotelowi.
Po roku 1945 restauracje zbiedniały, a sporo z nich upadło. Popularne stały się bary mleczne z jedzeniem niesmacznym, źle podanym, ale... tanim. Zdarzała się obsługa niemiła, a miejsca siedzące przysługiwało kobietą z dziećmi. Co złośliwsi nazywali gorsze placówki "bar mleczny Karaluch". Podawano tam makaron w mleku, ryż z cynamonem, słowem... bez mięsa.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Serdecznie dziękuję za komentarz :) Zapraszam ponownie!