Daj się nakarmić, czyli od blogera kulinarnego po dietę pudełkową
Jeśli pierwszym, co przychodzi Ci do głowy, gdy patrzysz na nazwę tej witryny (Recenzje na widelcu: to tak dla ułatwienia), jest jedzenie, to możesz przybić sobie piątkę! Bingo! Dziesięć na dziesięć w skali Beauforta czy jakoś tak. Od tego wszystko się zaczęło. To znaczy od jedzenia, a jeszcze konkretniej, od przepisów.
Uwielbiałam gotować, tworzyć przepisy, modyfikować te dostępne, generalnie robić wszystko po swojemu. Dokładnie tak, jak na blogu, który pierwotnie nosił nazwę „Gotuj z Gulgotkiem”, a potem „Przepisy na widelcu”. Więc jak to się stało, że się odechciało?
To było trochę tak, jak w tym dowcipie o pewnej staropolskiej zupie*. Po prostu mi zbrzydło. Gotowanie kilka razy dziennie, takie, co to nosi znamiona etatu (a w zasadzie bardziej niewolnictwa, bo za to nie płacą, czyli w skrócie: bezpłatnych praktyk), stało się przykrym obowiązkiem. Powoli przekonywałam się, że o ile jeść (a co za tym idzie, gotować) muszę, to pisać o tym już niekoniecznie. Częściej odwiedzałam też (pod osłoną nocy i w kapturze, bo wstyd) dział z daniami gotowymi. W okresie pandemii to już w ogóle zyskałam na zuchwałości, w końcu maseczki gwarantowały połowiczną anonimowość (połowiczną, bo oczy było widać, a je mam tak charakterystyczne i wyjątkowe, jak połowa społeczeństwa)! Jednak potem na wspominane paczałki założyłam okulary czujności i przeczytałam skład. W kategoriach literackich był to dramat, a dokładniej, tragedia. Czasem zdarzała się komedia pomyłek. Jednak ogólne wnioski nie były zbyt optymistyczne: albo będę jeść cały czas to samo (bo jednak dobre produkty też znaleźć można – trochę na zasadzie zabawy w podchody: szukasz znaków i czytasz instrukcje), albo... no właśnie co?
W międzyczasie blog zmienił branżę. Przerzuciliśmy się na książki! Chociaż nadal co jakiś czas lubię coś upichcić (i wciąż nie trzymam się instrukcji, tu w tle słychać piosenkę „to ja ten niepokorny”), to zdecydowanie bez takiego optymizmu, jak na początku. A ja jednak wolę pisać o tym, co mnie w danym momencie kręci. No a co z jedzeniem? Papier jest ciężkostrawny, a książki kulinarne tylko pozornie smakowite (nie próbujcie robić tego w domu, ja nie próbowałam, niemniej, i tak nie polecam). Tak dotarła do mnie moda na pudełka! Czy blogerowi kulinarnemu, nawet byłemu, wypada pisać o tym, że ktoś inny dla niego gotuje? Przecież to wstyd na całą cyfrową wioskę. Otóż... niekoniecznie. Przetestowałam, żebyście i wy mogli wybrać mądrze. Na moim talerzu wylądowało kilka rodzajów cateringów. Dziś chciałam Wam napisać o Primate diet, czyli Papu prosto z dżungli :)
Wybierz mądrze, albo... zmienisz zamówienie później (w sumie to nic takiego się nie stanie)
Podziwiam ludzi, którzy trzymają się przepisów (tych kulinarnych). Serio. Próbowałam wiele razy, nigdy mi nie wyszło. Dla mnie receptura to tylko taka luźna sugestia (jak dla niektórych przepisy prawne – nie bierzcie z nas przykładu). W różnego rodzaju cateringach irytowało mnie to, że nie miałam wpływu na menu danego dnia. Ja nawet nie lubię określonych warzyw! Ich wykluczenie rzadko było możliwe, a nigdy darmowe. W Primate diet jest inaczej. Owszem, masz możliwość zamówienia całego dnia określonej diety i wybranej kaloryczności, ale nie musisz. Możesz samemu zdecydować o każdym posiłku. Do wyboru jest naprawdę pokaźne menu, w którym całkiem nieźle działa filtrowanie oraz sortowanie. Nie musisz decydować się też na pełne wyżywienie. Masz możliwość wybrania posiłków, których potrzebujesz (dokładnie tak, zamiast śniadania, obiadu i kolacji możesz wybrać pięć deserów). To jednak nie wszystko. Możesz też zmienić kaloryczność poszczególnych posiłków, a co za tym idzie, wielkość porcji.
Co jednak mi się nie podoba, to domyślne ustawienie całego dnia. Albo nie ma takiej opcji, albo ja nie ogarniam. Za każdym razem dostaję od razu zaplanowany cały dzień. Potem wszystko „usuwam” i wybieram po swojemu.
Jeśli jednak stawiasz na automatyzację, tutaj również znajdziesz sporo przydanych opcji i to bez dodatkowej opłaty:
Cena dostawy
Do tej pory irytowało mnie też to, że po wybraniu taniej diety, jej cena nagle skakała w kosmos za sprawą kosztów dostawy. Małpia dieta też ją nalicza, ale... łatwo to ominąć. Wystarczy zamówić co najmniej cztery posiłki na jeden dzień, a dostawa jest darmowa. Mój wysoki poziom strategicznego planowania pozwoził mi opracować taktykę, że zamawiam wszystko dla siebie, ale być może Wy macie znajomych (nie oceniam, nie oceniam).
Nikt mnie nie przekona, że białe jest białe... czy tam odwrotnie
Cateringi, które do tej pory utrzymywały mnie przy życiu, pakowały jedzonko w czarny plastik. Niby stylowo i elegancko, ale mało eko. Te plastikowe „małe czarne” nie są bowiem poddawane recyklingowi. W przeciwieństwie do białych pudełek. W Primate diet małpie papu pojawia się całe na biało, co daje nadzieje, że po umieszczeniu pojemnika w odpowiednim kontenerze, nie będzie to ostatnia jego trasa.
Dzień dobry (czy dobry wieczór?) tu kurier
Planowanie dostaw papu na poszczególne dni jest proste i szybkie (chyba że oddasz się kulinarnym marzeniom i zaczniesz po kolei uśmiechać się do każdego dania na ekranie – wtedy trochę zejdzie – to akurat testowałam). Dość długo możesz też zmienić zamówienie. Jeśli jednak wszystko jest tak, jak powinno, pozostaje tylko czekać. Małpi kurier zjawia się pod osłoną nocy/poranka, w godzinach między 1:30 a 8:30. Ten okres można też trochę ograniczyć, ale nieznacznie.
Standardowo można się umówić z kurierem, że papu zostawi pod drzwiami (wystarczy mu podać kod do klatki schowek lub bramy). Jeśli jednak tak jak i ja, nie masz takiej możliwości, no to kaplica. Musisz liczyć się z tym, że kurier dosłownie wyrwie Cię z łóżka. Cały czas trzymam kciuki i czekam na popołudniowe dostawy. Na ten moment nie są one niestety dostępne.
Kiedy Houston (i ja) ma problem
Nie byłabym sobą, gdybym nie potrzebowała pomocy. Dlatego doceniam ludzi, którzy zamiast wyśmiania mnie/zrugania (zgadnijcie, co zdarza się częściej) są w stanie odpowiedzieć na moje pytania. Zdarzyło mi się wcześniej zadzwonić do innego cateringu i zapytać o ceny, chciałam skorzystać z promocji zamieszczonej na stronie internetowej (oraz w reklamach na FB). Dowiedziałam się, że nie obowiązuje od dawna (chociaż miała obowiązywać do dnia odwołania, który notabene nie nastąpił) i jak mi nie pasuje, mogę nie zamawiać. Obsługa klienta: mocne 1 na 10.
Zamawiając u Primate Diet też miałam problem, a co! Przypominam, inaczej nie byłabym sobą. Niektórzy brandują się profesjonalizmem, inni pracowitością, ja problemami, co zrobić, taki image. Wieczorową porą napisałam na FB i praktycznie od razu (serio, w dżungli chyba nie śpią), otrzymałam pomoc.
Daj mi zjeść w spokoju!
Na końcu zostawiłam sobie najsma... to znaczy najważniejsze. Wisienkę na torcie. Czy jak w ogóle jest z tym papu. Da się jeść? Muszę powiedzieć z ręką na sercu, że zdecydowanie tak! Dania są przepyszne, zdrowe i pięknie podane.
Przy zamawianiu pamiętajcie spojrzeć na kaloryczność. Chociaż 100 kalorii brzmi imponująco, na talerzu to tyle, co nic. Jeśli zależy Wam na sycącym obiedzie, 250 kalorii to minimum. Z kolei wołowina po tajsku z makaronem chińskim o kaloryczności 625 wystarczyła na dwie osoby (swoją drogą bardzo polecam! Cudo!).
A skoro mowa o moim poprzednim zamówieniu, to nie widzę niestety na stronie „historii”. Wybrane przez siebie posiłki odtworzyłam ze zdjęć (bloger to wiadomo, prędzej z głodu umrze, niż zje bez obfotografowania. Zakładam jednak, że nie wszyscy cierpią na tą przypadłość).
Za ile???????
Zdaję sobie sprawę, że dieta pudełkowa to nie jest towar pierwszej potrzeby. Jedzenie niby tak, ale sami wiecie, takie w siatce reklamowej i opcji „do it yourself”, a nawet „do samodzielnego skompletowania”. Cena pudełek może powalić, ale... jakiś czas temu popełniłam na ten temat oddzielny wpis. Jeśli zastanawiasz się, czy jest to opcja dla Ciebie i odczuwasz obecnie walkę serca z rozumem, który trzyma portfel i waha się go użyć, to serdecznie zapraszam do lektury.
Tutaj nie będę się powtarzać, za to sprzedam inny patent. Tak, dieta pudełkowa to dla mnie przyjemność i zbytek. Zazwyczaj nie pozwalam sobie na luksusy, no chyba... że na prezent. Te z kolei stały się ostatnio ciut problematyczne, bo mieszkanie z gumy nie jest... Zamiast więc rzeczy, wybieram usługi. Kupiliśmy sobie z mężem (tak, nawzajem) dietę pudełkową w ramach prezentu na Boże Narodzenie, a potem na rocznicę. I coś czuję, że wiem, o co poproszę Mikołaja w tym roku.
Coś czuję, że trochę mnie poniosło. Mam nadzieję, że jesteś tu ze mną :) Jeśli tak, to koniecznie daj mi znać, co sądzisz o diecie pudełkowej?
Jeśli chcesz przetestować małpi catering to zapraszam do skorzystania z mojego kodu polecającego: DR2AS. Należy go podać przy rejestracji. Po zamówieniu za 350 zł otrzymasz 75 zł jako prezent:-)
artykuł sponsorowany
Dominika Róg-Górecka
* jeśli dotarłeś do tego miejsca, albo skuszony gwiazdką przescrollowałeś do tego miejsca, to ewidentnie zasługujesz na nagrodę w postaci suchara! A brzmi on tak: Pani Kowalska żali się sąsiadce: ja już nie rozumiem mojego męża! W poniedziałek uwielbia zupę pomidorową, we wtorek też, w środę wciąż ją lubi, czwartek tak samo, a w piątek, nagle, że nie! – Tak to było z moim blogowaniem o gotowaniu, „nagle” okazało się, że jednak nie lubię.
Całkiem możliwe, że się skuszę.
OdpowiedzUsuń